Upadacie na głowy?
Kurczę, jeżdżę całe lata, czasem choćby z głupiej przyczyny wywalę "orła", zdarza się. I co?
Nigdy nie upadłem na łeb. Nawet nie bardzo wiem jak to jest możliwe, bo jeśli zrobię salto, to zwykle upadam na wszystko, tylko nie na głowę. A standardowo lecę na ręce, lub bok. Szczególnie, jak się spodziewam upadku...
Ręce chronię rękawicami, więc zwykle nie ma nawet otarć. Nigdy się nie połamałem, nawet upadając zimą. Owszem, potłukłem się parę razy, najgorzej z powodu np. urwania koła... ;)
Czego to dowodzi? Z moim brakiem fartu w życiu, tego, że kask niewiele zmienia. Ktoś napisał że "to trzeba mieć w głowie, a nie na głowie". I to jest święta prawda. Przewidując i jeżdżąc rozsądnie i przepisowo, na sprawnym sprzęcie, szans na wypadek mamy niewiele. Nawet przy codziennej, całorocznej jeździe...
Wolę, by to był mój wybór. A kasków nie znoszę...
Jedyna okoliczność przemawiająca "za", to wywalenie barana w krawężnik. Tu niestety często nawet kask nie pomaga, a pech do tego potrzebny akurat taki, jak na to, że ktoś ci zrzuci coś na łeb z okna, na przykład doniczkę... ;)
Co do zderzeń z sarną... Ile trzeba mieć na liczniku żeby w nią przyłożyć? I jak to zrobić w dzień? Bo w nocy nie jeździ się rowerem 60 na godzinę? No chyba, że to DH. Ale w tej dyscyplinie jazda bez kasku jest po prostu samobójstwem. Amen.