Nieczęsto tematyka rowerowa trafia do książek nie będących suchym poradnikiem na temat obsługi i serwisowania jednośladu. Zupełna już rzadkością jest trafienie tematyki rowerowej do ... poezji.
Nakładem wydawnictwa Kwadratura, które działa w ramach Łódzkiego Domu Kultury ukazał się tom poezji Przemysława Owczarka na który składa się 40 ponumerowanych miniatur. Każdy utwór jest zapisem myśli, wspomnień, wrażeń i odczuć przezywanych przez autora podczas krótkich podmiejskich przejażdżek rowerowych.
Ksiązka ma ciekawy format 19 na 19 cm i liczy 54 strony. Można ja kupić w cenie 16 zł w sklepie Poezja Polska »
Fragmenty tomiku poezji "Cyklist" Przemysława Owczarka
I
W majowy wieczór rower rozcina kałuże. Mijam chłopców za rączkę. Mijam pelargonie w oknie baraku, w którym stróż ma widok na zakład części żelaznych. Mijam policjantów w swoich daszkach-specjałach rodem ze wschodniego wybrzeża. Idą dostojnie jak emeryci, z rękami w tyle jak złodzieje. Mijam pety i papiloty. Mijam operetki par na przesyłowych rurach, gdzie wzdłuż torów gaz płynie srebrną nicią i spija gorąco z ciał. A one, prawie rozebrane, gubią palce w podkoszulkach. Mijam perwersyjny zagajnik, w którym fekalia i puszki, torebki i kondomy, bachanalia pończoch obłapianych przez gałęzie trwają przez cztery pory roku. Mijam staw i nieruchomieję. Nie perkozy to, lecz kaczki i kaczor napiera na małżonkę z głośnym kwa kwa w zadarty kuper. Mijam księdza, gdy tłumaczy dzieciom stworzenie świata. Mijam Ewę i administratora sieci osiedlowej. W wysokiej trawie objęli się jak słońce i kiść chmur, ale czy posiedli sekret wirtualnych połączeń? Mijam pana w białych jak piuska podwiązkach, który rozchyla płaszcz. I wjeżdżam w gąszcz. Las ściga mnie jak żandarmeria. Pewnie znowu rozbiję wargę na korzeniach, a ty powiesz, że krew jest smaczniejsza niż ślina.
XII
Rower stoi za jałowcem, a słońce wplata w lakier zielone smugi. Siedzę pod starym dębem i cieszę się, że od lotniska i ludzi oddzielił mnie sosnowy las, zasłonił wybujały żarnowiec. Splatam nogi, zamykam oczy i wprowadzam oddech w om ah hum. Trwam. Zapadam się w lędźwiach. Oddech nierówno płynie: prom pach plum. Nie mogę dłużej. Zwijam się w kłębek. Słońce głaszcze mnie po karku. Zasypiam i widzę lektykę, w której On z pastorałem, a z bieli roją się kwiaty i pszczoły. Kondukt prowadzi wesoły Popiełuszko. Z dłoni sypie ryż. Lewitują drobniaki. Któż dźwiga postać? Z przodu Adolf, obok wąs stroszy ojciec Józef Stalin, z tyłu niosą spoceni Judasz i Marksengels, a wachlarzem kołysze sam kardynał tysiąclecia. Za nimi tłum rycerzy i sprzątaczek, ministrów i ekspedientek, dziewic i pijaków. Lecz któż na osiołku ściga karawanę? To ona, w rzeczy samej, Najświętsza Maria Janion. Czuję, żem w serce ranion, a łąka szachownica czerwono-biało wibruje. Wstańcie. Chodźmy! – słyszę i duch się we mnie przeciąga jak stary kocur.
XXIII
Duch ukrywa się w zmysłach – mówię do siebie, patrząc w zamulone dno rzeki. Rower oparł się o balustradę i nic mu do tego. Most pręży pode mną grzbiet. Na Nerze łuszczy się piana. Dłoń wymierzam w słońce i rozpościeram palce. To mój idiom, sygnatura na swój sposób tnąca światło. Ale i światło na swój sposób wycina moją dłoń. Mógłbym powiedzieć, że jestem wiązką energii, po której pozostaną inskrypcje, parę rzeczy, fotografie – jeszcze mniejsze okruchy słońca. Pamięć ukrywa się w zmysłach – mówię do siebie. Czy duch jest pamięcią? Wsiadam na rower i zjeżdżam na ścieżkę. Znów cię widzę, Andrzeju. Na trzy dni przed śmiercią, kiedy rak skończył drążyć w tobie trumnę. Drobny jak mysz siedziałeś w pokoju, tyłem do drzwi, twarzą do rozświetlonego okna, i powoli zlewałeś się z nim. A dalej było już to, czego nie da się wypowiedzieć. Bo na tyle znamy ducha, na ile opowiedział się po stronie języka i przeniknął ciało. Ale jak długo w nim pozostał? A może tylko wybrał słowa i odszedł? Wrzucam cięższy bieg i jadę w stronę słońca.
XXXV
Trzask i skrzypienie. Jakbym jechał na mlecznej chitynie, na grzbiecie ogromnego chrząszcza. Cienka przemarznięta skorupa pęka pod ciężarem kół. Jadę bez widomego celu. W przymknięciu powiek, w które co chwila uderza zagubiona strzała drobnego, kąśliwego śniegu. Jakbym się przedzierał przez niewidzialne pułki liliputów. Na taką pogodę trzeba mieć dobry sprzęt. Maskę ochronną na twarz firmy „Kanfor”. Kaszkiet z wykuszem na uszy firmy „Kanfor”. Rękawice wzmocnione kevlarem firmy „Kanfor”. Materiał windblock, windstoper oder polartec. Viva l’arte, kupuj u „Kanfora”. Ja ci to mówię, jeśli kupiłeś tę książkę, kup sprzęt outdoor u „Kanfora” i ofiaruj sobie ciepłą chwilę. Nawet jeśli zapierdalasz w mrozie i zmieniasz prędkość w litery, a one skwierczą w chłodzie jak martwe liście na dębie. Wjeżdżam w rozstaje. W kraj podzielony na klany chamów i wykształciuchów, żydoubeków i śpiących rycerzy. W kraj zajadłych kurdupli i świętych rodzin, satrapów i włazidup, w kraj doktorów, którzy w hurtowniach obsługują klientów (bo nie mieli szans z synkami profesorów) i tych, co na reszcie wyjechali. W takim kraju reklamuję firmę szwagra. „Kanfor” podwyższa poprzeczkę. Nie baw się w klany, dbaj o markę i pnij się w górę. Miej w jednej ręce kwiaty, a w drugiej pałkę. Skręcam na ścieżkę firmy: „Boże, zbaw mnie od zastępów”. Bo stać mnie tylko na jedno pobożne życzenie.