Dla przechodniów w dużych miastach są zjawiskiem ekstremalnym. Na miniaturowych rowerach przemierzają ulice w szalonym tempie
Dla pieszych widoczny jest przez krótki moment, gdy przelatuje obok, unosząc się wysoko nad chodnikiem. Choć przemieszcza się na rowerze, pedałuje rzadko. Dotyka kołami podłoża tylko po to, by odbić się od wysokiego krawężnika lub stopni schodów i wylądować miękko na... płocie piwnego ogródka. Z hałasem ślizga się po nim na pegach, po czym znika z oczu.
– Gdy sunę, a raczej frunę przez miasto na zminiaturyzowanym bmx, czuję się wolny, niezależny. Gwiżdżę na korki w mieście i brak rowerowych ścieżek – mówi Janek Uchajski, student drugiego roku filozofii. Ma długie włosy, jeansy rurki, czarną koszulkę z logo AC/DC. – Wystarczy jakiś krawężnik, kawałek płotu, balustrady lub murek. Dzięki nim przeskoczę dystans, pokonam przestrzeń. Tylko straż miejska i policja robią czasem problemy. Zatrzymują mnie, bo chcą wiedzieć, czy roweru jakiemuś małemu dziecku nie ukradłem.
Takich osób jak Janek Uchajski jest coraz więcej w każdym dużym mieście. Przez kierowców aut prawie niezauważalni. Dla przechodniów są zjawiskiem ekstremalnym, gdy w szalonym tempie przemierzają miasto, wykorzystując do swych akrobatycznych skoków wszelkie wystające po drodze elementy. Gdy cyklista-cyrkowiec w końcu na moment przysiądzie na siodle, garbi się, chowając głowę między kolanami, bo rower jest bardzo mały.