Przemierzył rowerem Afrykę. W Kongu zakochał się w czarnoskórej Chantall i poślubił ją. O Bogu, który jest w słońcu, głodzie, czarach i miłości na Czarnym Lądzie, opowiada Paweł Wróblewski.
Niesamowita historia Wróblowej miłości już zrobiła literacką karierę. Opisał ją Tomasz Słomczyński w reportażu "Na Baluba mówią: Żydzi", którym wygrał III edycję Konkursu im. Macieja Szumowskiego. Teraz przyszedł czas na podsumowanie całej podróży Pawła Wróbla Wróblewskiego po Czarnym Lądzie. Ten wywiad jest fragmentem jego książki "Do ciepłych krajów".
Wróbel, wysiadasz na lotnisku, bierzesz rower, rozpoczynasz podróż. Powiedz, co uderza człowieka, który wylądował w Afryce. Co jest inne?
Słońce. Ma inny kolor. Światło ma inny kolor. Kolory są bardziej żywe. To banał, ale tak jest. Kiedy stajesz na kontynencie afrykańskim, słońce zaczyna pełnić zupełnie inną rolę. Jest bardziej święte.
Co to znaczy?
Zaczynasz nie tyle pojmować, co intuicyjnie wyczuwać, czemu słońce było bogiem w tylu kulturach.
Dla Ciebie słońce jest święte?
Spróbuj to sobie wyobrazić: wysiadasz w Maroku, wiesz, że czeka cię przejechanie Sahary. I że to słońce, które teraz jest takie śliczne, pewnie nieraz da ci w kość. Ono przestaje być tylko żarówką na niebie. Staje się istotą. Łapiesz z nim osobistą relację, uświadamiasz sobie, że może cię zabić. Bo po drodze nie spotkasz nikogo, będzie tylko ono - rozpalone, zniewalające, odbierające siły. I zaczynasz myśleć: tak, Bóg musi być w słońcu.
Jak to jest, kiedy wyjeżdża się ze strefy zamieszkałej przez ludzi, zurbanizowanej? Piszesz na swoim blogu: czy to już? Czy to Sahara? Wiesz, ja podświadomie do niej tęskniłem. Czułem się jak szczeniak, który umówił się na randkę i nie może się doczekać piątej.