Lubię chodzić do teatru i kina. Przyszła wiosna, więc zaczęłam do moich ulubionych miejsc jeździć na rowerze. Okazało się jednak, że połączenie kultury duchowej z fizyczną nie jest w Warszawie łatwe.
Wcześniej się tego bałam - byłam pewna, że zginę pod kołami ciężarówki. Przełamałam się rok temu. Byłam na stypendium w Berlinie, wynajęłam mieszkanie, w którym oprócz sprzętów gospodarstwa domowego był też rower. Pomyślałam: raz się żyje! I zaczęłam jeździć. Było doskonale! Mimo że nie mam prawa jazdy i znaki drogowe znam dość słabo, nie miałam nawet małej kolizji. A więc codziennie: do parku, do teatru, na targ. Wszędzie setki rowerzystów, kilometry ścieżek i bohaterowie tego tekstu - stojaki. Przed ośrodkiem artystycznym RadialSystemV nad Szprewą czy przy scenie Prater kierowanej przez reżysera René Pollescha ciasno poprzypinane dziesiątki rowerów.
A w Warszawie? Pierwszy cel: moje ulubione kino Muranów. Dojeżdżam gładkim, całkiem nowym chodnikiem, ale z miejscem na zaparkowanie jest już problem. Oczywiście kreatywni widzowie artystycznego kina potrafią sobie poradzić: przed kinem jest placyk, na nim ławki, a do nich jakby poprzytulane stoją przypięte po bokach rowery. Jeśli jakiś widz siada na ławce, łokieć musi oprzeć na oponie stojącego obok roweru.