Od dziewięciu lat życie spędza na rowerze. Przejechał około 125 tys. kilometrów. Odwiedził 115 krajów. Sypia pod gołym niebem, w śpiworze. Podróż planuje zakończyć podczas igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro w 2016 roku. Będzie miał wówczas 80 lat. Janusz Strzelecki-River, bo o nim mowa, na krótko zawitał do Polski.
Urodził się 9 grudnia 1936 roku w Kaliszu. Rodzina zginęła na początku wojny. Młodzieńcze lata spędził w Gdyni. Z kraju wyjechał w 1970 roku. Podróżował i pracował m.in. jako impresario w branży artystycznej i sportowej. Jak wspomina, w Rzymie w sylwestrowe przedpołudnie 1999 roku wpadł na szalony pomysł - postanowił przesiąść się na dwa kółka i poznawać świat.
- Życie w dobrych warunkach przestało mnie bawić. 31 grudnia 1999 roku kupiłem używany rower za sto dolarów, a już następnego dnia płynąłem promem na Wyspy Kanaryjskie. W ciągu dwóch lat objechałem wszystkie kraje w Europie. Dotarłem też na Spitzbergen. Potem była Kuba, Ameryka Środkowa, Meksyk - powiedział Janusz Strzelecki-River, znany bardziej bez pierwszego członu nazwiska.
Jak podkreślił, o sławę nigdy nie zabiegał i nie dla niej przeniósł swe życie na rower. Sam jest zdziwiony popularnością i życzliwością. Okazywali mu ją nawet bandyci - na meksykańskiej pustyni zamiast noża pod żebro dali mu 100 dolarów na drogę.
Strzelecki-River przyznaje, że czasem jest trochę zażenowany prezentami, które otrzymuje. Gdy Aeroflot dowiedział się, że przez ostatnie pięć miesięcy objeżdżał wszystkie kaukaskie republiki i zamierza wpaść do Polski, zafundował mu... podróż w klasie biznes, z postojem w Moskwie. Do Singapuru dostał bilet od tureckich linii lotniczych.
- Tak serdecznie i tak wspaniale jak na Kaukazie, nigdzie wcześniej nie byłem goszczony. Wędrówkę zacząłem w Rostowie nad Donem, skończyłem w Astrachanie. W pięć miesięcy pokonałem pięć tysięcy kilometrów. Wydałem 42 dolary - wspomina.
Czy zdrowie daje mu dopisuje? - Po badaniach, na jakie zaproszono mnie do Centrum Szkolenia Kosmonautów w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą, oznajmiono mi, że mimo iż mam prawie 74 lata, serce i płuca są w takim stanie, jak u super zdrowego młodzieńca - zaznacza.
Dodał, że nigdy nie zażył żadnego leku i na nic nie chorował, chociaż od dziewięciu lat nie ma ze sobą namiotu, a sypia w śpiworze na gołej ziemi. Gdy pada deszcz, nakrywa się płachtą. Żywi się głównie tym, co matka Ziemia na danym obszarze zrodziła. Czerpie wodę z potoków i rzek, czasem ze studni. Unika wielkich miast, nie lubi samochodów i tłumu turystów. Przestrzega zasady - pięć miesięcy rowerowej podróży, miesiąc odpoczynku.
Jak sam o sobie mówi, jest obywatelem świata. - Moja ojczyzna jest tam, gdzie jestem w aktualnej chwili. Teraz jestem Polakiem, w Singapurze będę Singapurczykiem, w Malezji - Malezyjczykiem. Gdy przekraczam granicę, zamieniam się w mieszkańca danego kraju. Stosuję się do obyczajów, zakładam odpowiedni stój, jem to, co najbiedniejsi. Dziennie wydaję do pięciu dolarów. Z takim postanowieniem rozpocząłem wędrówkę i tego się trzymam - powiedział.
Po krótkim pobycie w Polsce, Strzelecki-River wyrusza w podróż do Singapuru.
O panu Januszu możemy poczytać także za grabnicą - np w Indiach - w "The Hindu" »