W stolicy Niemiec aż 10 proc. podróży po mieście odbywa się na rowerze. Dla porównania w Warszawie według różnych badań od 1 do 1,5 proc. Ale powoli także my, warszawiacy, przekonujemy się, że przy ogromnych korkach rower może być wygodnym i szybkim sposobem dotarcia do szkoły czy pracy.
Wiele osób chętnie przesiadłoby się na dwa kółka, ale boi się jeździć ruchliwymi ulicami. O infrastrukturze dla rowerów takiej jak w Berlinie można na razie pomarzyć. Chociaż liczby nie wydają się aż tak druzgocące. Jak twierdzi Stanisław Plewako, pełnomocnik ratusza ds. ruchu rowerowego, w stolicy jest już 250 km ścieżek rowerowych, czyli trzy razy mniej niż w Berlinie. Tyle że wliczone są w to także rekreacyjne szlaki rowerowe wyznaczone np. po lasach koło Anina czy Falenicy.
Prawdziwe miejskie drogi rowerowe liczą około 150 km. I w dodatku często niepołączonych ze sobą. Największym problemem jest brak ścieżek w Śródmieściu. Jedyna taka droga wzdłuż fragmentu Marszałkowskiej jest niemal pusta, bo prowadzi znikąd donikąd - zaczyna się przy Nowogrodzkiej i urywa przy pl. Konstytucji. Wbrew obietnicom Zarząd Dróg Miejskich nie wydłużył jej w tym roku na południe, wzdłuż ul. Waryńskiego.
Wciąż pokutuje u nas myślenie, że rower powinien służyć tylko do rekreacji. Wielu cyklistów pamięta jeszcze słowa rzecznika ZDM Marka Wosia sprzed kilku lat, który komentując samowolne wymalowanie przez warszawiaków ścieżki na Świętokrzyskiej, powiedział, że w Warszawie, w odróżnieniu od wsi, rower nie jest podstawowym środkiem transportu. W 2003 roku prezydent stolicy Lech Kaczyński tak się zaś odniósł do walki cyklistów o budowę ścieżek: "W Polsce można zauważyć tendencję do ślepego kopiowania rozwiązań z zachodnich miast. A przecież u nas nie jeździ się na rowerach tak masowo jak np. w krajach skandynawskich".